- Pochwała dystansu: eseje i czytanki o Salonie Kultury i codzienności, Wyd. Image 2000
- Figury wyobraźni XX wieku, wyd. Adam Marszałek
- Fotografia jako zjawisko estetyczne, wyd. Adam Marszałek
- Przewodnik po arcydziełach i nie tylko, wyd. Atut
- Wartości estetyczne fotografii, wyd. Atut
- Widok na koniec świata, wyd. Atut
- Idealna Biblioteka. Poradnik konesera, Zielona Góra 1996
- Miraże świadomości estetycznej, Wydawnictwo Książka i Wiedza, Warszawa 1982
- Wyprawa w krainę oczywistości. Wstęp do rozpoznania zdrowych rozsądków. Szkice, Ossolineum, Wrocław, 1978
- Franz Kafka. Obcość i wyobcowanie, w: Człowiek i sytuacje ludzkie. Szkice o pisarstwie XX wieku, Ossolineum, Wrocław 1970
Jan Kurowicki studia filozoficzne ukończył na Wydziale Filozoficznym Uniwersytetu Warszwskiego w 1966 r. po obronie pracy magisterskiej pt. "Epistemologiczne konsekwencje sporów o pojęcie ideologii". Promotorem pracy był prof. dr hab. Adam Schaff. W kwietniu 1967 r. rozpoczął pracę jako asystent w Katedrze Filozofii Uniwersytetu Wrocławskiego i po dwu latach obronił tam pracę doktorską. Promotorem pracy pt. "Literatura XX w. w perspektywie antropologii filozoficznej" był prof. dr hab. Stanisław Pietraszko.
Od 1965 r.uprawia krytykę literacką i eseistykę m.in. na łamach "Twórczości", "Odry", "Współczesności", "Kultury". Od tego czasu do chwili obecnej opublikował w postaci książkowej 8 obszernych zbiorów esejów na temat literatury współczesnej oraz z zakresu teorii badań literackich. Od 1986 r. do 2000 r. był członkiem Komitetu Nauk Filozoficznych PAN. W marcu 1983 r. uzyskał stopień naukowy profesora. Od 1974 r. do chwili obecnej był promotorem ponad 100 prac magisterskich, 13 prac doktorskich i recenzentem około 40 dysertacji doktorskich, także recenzentem 5 prac habilitacyjnych i jednej superrecenzentem w CKK.
Działalność naukowa Jana Kurowickiego skupia się nad epistemologią, antropologią filozoficzną (z wykorzystaniem psychologicznych teorii osobowości) i teorią kultury oraz estetyką. Książkowy debiut naukowy: "Człowiek i sytuacje ludzkie", Ossolineum, 1970 r. Od tego czasu opublikował ponad 20 książek z tych dziedzin. Ostatnia: "Dlaczego ozdoba zdobi", Warszawa, 2006 r.
prof. zw. dr hab. Jan Kurowicki
Uniwersytet Ekonomiczny we Wrocławiu
Katedra Nauk Społecznych
tel. 075/7538 347
Środowisko naturalne jako układy figur wyobraźni
Dwie naturalności środowiska
Druga określana jest przez człowieka, który tworzy swój świat, wybierając z przyrody rzeczy i kształtując określone zjawiska, zapewniające mu środki do życia, wygodę i bezpieczeństwo. W toku historii gospodarki i kultury człowiek dystansuje się od tej pierwszej, chcąc ją okiełznać, narzucić swoje zasady obecności w niej, a przynajmniej ją zneutralizować, by nie przeszkadzała jego praktykom. Między sobą i nią tworzy i zabudowuje swoistą przestrzeń rzeczową i intelektualną, która go od niej odgradza, a zarazem stanowi magazyn środków praktycznego działania. Posługuje się on nimi, gdy dąży do zapanowania nad żywiołami wody, ognia, ziemi i powietrza; nad chłodem i upałem; nad epidemiami chorób, nieurodzajem, śmiertelnością niemowląt, plagą wilków, szczurów czy innych gryzoni; nad owadami i insektami, a także nad procesami żywotności własnego organizmu, aby obecna była wokół niego tylko natura pożądana, a nieuchronna śmierć dopadała go jak najpóźniej. Jednakże na najwyższych etapach cywilizowania wszelkie bezpośrednie zawłaszczanie i przeobrażanie tej pierwszej naturalności nie wystarcza. Z połączenia więc w procesie produkcji wiedzy, techniki i technologii powstaje świat zjawisk i obiektów nowych, urzeczywistniających w materii czyste twory umysłu, odpowiadające czysto witalnym ludzkim potrzebom. Materia ta z kolei to coś innego i więcej, niż po prostu materiały przyrodnicze. To rozłożone poznawczo i produkcyjnie na czynniki pierwsze substancje, obecne pod licznymi formami tych materiałów. Działania zaś na nich prowadzą do powstawania rzeczy i zjawisk, których nazw nie miał w swym umyśle nawet Przedwieczny. Satelity, komputery, samoloty, a nawet kuchenki mikrofalowe; skarpety czy sznurowadła do butów powstają z tej właśnie substancji, a imiona własne adoptują z dawnych, znanych lub podobnych do nich rzeczy i zjawisk albo też znajdują oryginalne, niepodobne do niczego wcześniejszego. Świat, który w rezultacie tego wszystkiego powstaje, trafnie, choć sarkastycznie, ujął K.Gąsiorowski:
Niegdyś żyli tu ludzie, dzisiaj
nowa przyroda
wszystko przejmuje w swoje
posiadanie.Radio szumi i wyrzuca na brzeg — płonący
tankowiec, który udaje jesień
w górach;obrazy jak z matecznika:
zerwane samoloty, węże i ślimaki
szos, wykrot fabryczny, stada
dymu.Ostatni szary człowiek
epoki — biało czarno kolorowy,
ukrywa się w jaskini
telewizora, skądcieknie migocący potok —
niosąc domy, bitwy, pożary, wielkie
liście twarzy gwiazd
filmowych.
Zdobyte zdobyło nas. Pusto.
na białych pustyniach
Cicho prószy
papierowy śnieg. Spóźniliśmy się;
niewiele:
niektórych książek jeszcze czernieją
drobne ślady stóp homonidów.
Pierwsza naturalność znika więc całkowicie. Nawet „drobne ślady stóp homonidów” nic w sobie z niej nie mają. Wyparowały, jak po wybuchu bomby atomowej liczni mieszkańcy Hiroszimy i Nagasaki, bowiem „zdobyte zdobyło nas”. I tylko „cicho prószy papierowy śnieg”. Po środowisku zostały jeno figury wyobraźni. A jednak mimo to panuje wrażenie, że się nic nie zmieniło. Zwłaszcza, gdy idzie o pojmowanie jej w kategoriach estetycznych. I jest tak, jakby ta druga naturalność generowała figury wyobraźni eliminujące jej obecność i dominowanie nad pierwszą.
Wieczność piękna przyrody
To, że przyroda zawsze posiadała i posiada walory estetyczne, uchodzi powszechnie za oczywistość. Spontanicznie bowiem myślimy tak, jak np. S. Ossowski, który, gdy w swej klasycznej już książce „U podstaw estetyki” zapytywał o ich obecność w przyrodzie to, odpowiadał bez wahania, iż o tym wie każde turystyczne biuro i każdy redaktor czasopisma typu „Piękno Polski” lub „Piękno Normandii”. Cóż więc z tego, że owe wydawnictwa reprezentują przemysł kulturowy, zainteresowany wytwarzaniem i podtrzymywaniem tej oczywistości? To wszak on, poprzez zdjęcia, filmy, reportaże, ukształtował w nas sposób wizualnego odbierania świata i zaszczepił kryteria jego estetycznych ocen. Cóż też stąd, że w następstwie procesów industrializacyjnych społeczna praktyka wdarła się między przyrodę i człowieka, tworząc własny świat naturalności, często o swoistych estetycznych walorach, ale też w innym świetle stawiając walory dostrzegane tradycyjnie? Wszak promienie słońca, jak przed wiekami, igrają na powierzchni wodnych akwenów; zachwyca harmonia barw i linii krajobrazów, które uwieczniają plastycy i fotografowie; oszałamiają wzniosłością niedostępne szczyty gór, a ptaszki lirycznie wciąż świergolą. I tak jest przecież od zawsze! Dlatego większość z nas gotowa jest twierdzić, jak on i W. Heine, który jeszcze w 1838 roku pisał, że wobec naturalnego piękna przyrody wszystkie Tycjany i Rubensy zdają się małymi dziećmi i śmiesznymi małpami.
Jest przy tym tak, że w obrębie tego stanowiska widzi się przyrodę nie jako po prostu dziewiczą, bo takiej przecież nikt nie zna, lecz przede wszystkim w postaci, ukształtowanej jeszcze w świecie przedprzemysłowym, którą bezwiednie za dziewiczą się uznaje. Żywi się bowiem złudzenie, że jest ona taka „od zawsze”. Jej zaś wyobraźniowe i artystyczne figury i przedstawienia – na zasadzie powidoku - przenosi się na wszystkie inne zakątki świata, które – jak nam się zdaje – nie zostały prawie przez człowieka tknięte. Podziwiamy więc, rzadko zdobywane, niedostępne azjatyckie góry, syberyjskie tundry, afrykańskie sawanny, brazylijskie nieprzebyte puszcze, a nawet drobne w stosunku do nich rodzime parki krajobrazowe, bagna czy zakola rzek. I widzimy w nich więcej, niż w sobie zawierają. Wszystko to bowiem tkwi w pięknie, szumi, śpiewa i olśniewa kolorami.
I tak, jak dzisiejsza potoczna świadomość artystyczna zwykła uważać te formy malarstwa za realistyczne, jakie odpowiadają stylom siedemnastowiecznym, tak też współczesna, potoczna wyobraźnia ekologiczna, w swym wymiarze estetycznym, nie wykracza poza pierwszą połowę XIX w., zdając się sobie nowoczesna, czy nawet ponowoczesna. Dlatego właśnie chcemy bywać tam, gdzie woda czysta, trawa zielona, a powietrze pozbawione spalin. Tam bowiem dzieje się wieczny spektakl barw, linii, jakości i nieświadomej siebie urody życia. Odczuwamy więc potrzebę, by powiesić na ścianie w mieszkaniu pejzaż nadmorski, górski czy leśny, wykonany przez fotografa lub stanowiący reprodukcję np. dziewiętnastowiecznego landszaftu, czy secesyjnego obrazu natury. Gdy zaś bawimy się w malarstwo niedzielne – tworzymy przyjemne kicze pod natchnieniem rozpościerających się za miastem widoków, lub – kiedy się nam zamarzy poezja własna – przynudzamy opisami przyrody i przeżyciami na jej łonie w rymowankach, czy wierszach wolnych.
Jest jednak i inne stanowisko w tej sprawie. Znalazło ono wyraz m.in. w eseju G. Simmla pt. „Wyprawy w Alpy”, w którym ukazywał on, jako jeden z pierwszych na początku XX w., że industrializacja, wytwarzająca przemysł kulturowy, ingeruje i przeobraża estetyczne walory świata przyrodniczego. A zwłaszcza – określa jego estetyczną recepcję. Oto – jak pisze - przed jej nastaniem do górskich celów wypraw docierali nieliczni. Byli oni odważni i zaprawieni w trudach. Ich wyprawy wymagały niesłychanego napięcia energii i rozumienia gór. W następstwie industrializacji jednak do tych celów prowadzą linie kolejowe, których jest coraz to więcej. Tworzono je tam, gdzie zbyt strome stoki uniemożliwiały budowę dróg. Dzięki temu np. kolejka na Eiger przewoziła w ciągu jednego dnia więcej ludzi na szczyt, niż nań weszli wszyscy przed jej powstaniem. Dlatego – powiada filozof – „Faustowskie życzenie: „Stanąć samemu twarzą w twarz z naturą!” coraz rzadziej się spełnia, to też coraz rzadziej bywa wyrażane”. I dalej: „teraz ubite i wydeptane trakty wabią każdego, a czysto przestrzenne towarzystwo pstrokatej i dlatego tak bezbarwnej masy zapowiada nastrój przeciętny, który jak wszelka społeczna przeciętność ściąga w dół jednostki o wyższych i subtelniejszych dyspozycjach, bynajmniej zaś nie podciąga odpowiednio w górę jednostek pośledniejszych”. Alpy więc ukrywają swe estetyczne jakości, a niektóre z nich zgoła gasną, bo brak właściwego nastroju do ich kontemplacji; gasną, gdyż industrializacja odbiera im pierwotne formy i zakrywa je szara mgła komercji. W plątaninie torów, dróg, dróżek i zapełnionych rozgwarem turystów szlaków - ich natura estetycznie pustoszeje. Choć nie całkiem, bo – jak rzecze – „Nie ma chyba w sferze widzialnej natury niczego takiego, co charakterem ziemskiej nadziemskości równałby się z krajobrazem wiecznych śniegów, niczego, co już barwą i kształtem w tym samym stopniu byłoby wyrazem „wysokości”. Kto raz tego zaznał, będzie do tego tęsknił jak do wybawienia, będzie tęsknił do tego, co jest radykalnie inne niż Ja z jego mętnymi rozterkami (...) do miejsca, gdzie ustaje wędrówka woli”. Niestety jednak ta „wysokość”, czyli estetyczna wzniosłość gór, oddaliła się od ludzi, gdyż nie po to w nie idą, by jej właśnie doświadczać, ale dla chwilowej przyjemności gry dla samej gry z niebezpieczeństwem; zatem – tylko dla podniesienia poziomu andrealiny. Podobnie jest z estetyczną recepcja całej przyrody, którą poprzez turystykę i jej konteksty penetruje przemysł kulturowy.
Te dwa stanowiska są przeciwstawne, bo u W. Heinego i Ossowskiego przyroda, jako obiekt estetyczny, widziana jest poza procesami cywilizacyjnymi; u Simmla natomiast są one istotnym czynnikiem istnienia i form obecności jej jakości estetycznych. Pierwsze zdaje się naiwne i bezkrytyczne. Miewa jednak też wymiar praktyczny. Wtedy mianowicie, kiedy myśli się i podejmuje działania w celu ochrony przyrody i jej walorów, to chodzi bardzo często o to tylko, aby w zachować, odtworzyć lub wręcz stworzyć przyrodnicze formy, odpowiadające tym przedprzemysłowym kształtom przyrody, które w pełnym blasku istnieją już wyłącznie w pamięci kulturowej. Tworzy się więc na pokopalnianych hałdach parki, zalesia nieużytki, pozostawia nieuregulowane zakola rzeczne, aby przetrwała określona fauna i flora itp. itd.. Jednakże ta kulturowa pamięć, jak wszelka zresztą pamięć, nie jest wierna pierwowzorom owych podobno dziewiczych postaci przyrody. Nie zawiera bowiem w sobie nigdy wszystkich koniecznych detali, nadających im niepowtarzalność. Stanowi jeno ramy, jakby uschematyzowane wyglądy, które mogą konkretyzować się na rozmaite sposoby, nie koniecznie tak samo, jak w domniemanej przyrodzie dziewiczej. W rezultacie chroniąc przyrodę – nieustannie się ją wytwarza, a zbliżając do niej – równocześnie się wobec niej dystansuje.
Stanowisko drugie z kolei ma charakter właśnie krytyczny. W jego ramach ukazuje się estetyczne i kulturowe następstwa dla ludzi i przyrody industrialnych procesów. Jakości estetyczne nie są tu tak oczywiste, jak dla Ossowskiego, i za grube uproszczenie uznane by było odesłanie, jako do źródła ich poznania, do czasopism krajoznawczych. Uprawia się też w jego obrębie krytykę społeczną, wskazując, że uprzemysłowienie, jego charakter i konsekwencje wynikają z charakteru kapitalistycznej formacji. Nie czyni się tu też praktycznym celem wyłącznie restauracji środowiska naturalnego, jak w stanowisku pierwszym, lecz takie jego ukształtowanie, by odpowiadało ono ludziom epoki przemysłowej. Choć nigdy do końca nie wiadomo, na czym by to miało polegać, bo zawsze brak ku temu obiektywnych kryteriów.
Ale coś też je łączy. Po pierwsze przeświadczenie, że estetyczność przyrody jest czymś naturalnym i odwiecznym; po wtóre, że ujawnia się ona w procesie biernej kontemplacji, podobnej do odbierania dzieła sztuki; po trzecie, iż dokonuje się ona bezpośrednio; wreszcie – po czwarte, że piękna przyroda to samokształtująca się (albo tylko przez ludzi zniekształcana) natura, a nie historyczno-cywilizacyjna konstrukcja, której różnie doświadczają ludzie. Owe zaś łączące tych myślicieli momenty są charakterystyczne już teraz nie tylko dla nich. Od dawna należą do powszechników współczesnej świadomości potocznej i znajdują wyraz w praktycznych i estetycznych postawach wobec przyrody, utrudniając zrozumienie tego, co w sferze estetycznych doznań rzeczywiście funduje nam ona, a co praktyka społeczna, zamieniająca ją w tzw. środowisko naturalne.
Wolny człowiek i „dobra przyroda”
Oglądałem oto jakiś czas temu w telewizji film o parze młodych ludzi, którzy zamieszkali w szałasie w dziko zalesionym, bagiennym zakolu Biebrzy. Wyglądali mniej więcej tak, jak filmowi bohaterowie ze „Starej Baśni” według I. Kraszewskiego. Mieli długie włosy i przepaski na czołach. Szyje zdobiły im własnoręcznie wykonane wisiorki. On był w jakichś portkach i koszuli; ona w sukni: długiej, przypominającej prostą koszulę nocną, przepasaną sznurkiem. Obuwia ich nie było widać. Przed szałasem płonęło ognisko, oni zaś siedzieli przy nim w kucki i mówili wprost do rozdziawionego oka telewizyjnej kamery. Opowiadali, że uciekli od cywilizacji, która tandetna jest, odczłowieczona i szara. Tutaj w autentyzmie żywej i pięknej przyrody oczyścili się od niej i na nowo odnaleźli. Byli pogodni i często się uśmiechali. Natura, jak im się zdawało, przygarnęła ich do siebie z całą swą bezpośredniością, oni zaś błogo do niej przylgnęli.
Ten film właśnie wyraża popularne wyobrażenie o żywym i bezpośrednim obcowaniu z środowiskiem naturalnym, do którego przenieść się jest równie łatwo, jak wypić szklankę wody. Wystarczy oto, gdy odezwie się w nas zew natury, obejrzeć mapy regionów, gdzie woda czysta i trawa zielona, poczytać krajoznawcze książki, pooglądać foldery turystyczne, spakować plecaki, a potem wsiąść do pociągu byle jakiego, czy autobusu, aby po jakimś czasie znaleźć się na jej łonie. Trzeba jeno koniecznie zapomnieć o radiu, aparacie fotograficznym, kosmetykach, a nawet o czymś do czytania. I już od pierwszej chwili pogrążymy się wśród dziewiczych głosów i odgłosów zwierząt, ptaków, szumu wiatru i szmeru płynącej rzeki. Kiedy za dnia będzie ciepło – możemy biegać lub chodzić boso i nago; gdy zmierzch zapadnie – ubrać na siebie coś przed chłodem. Ale nie w to, co zakładało się zwykle, zanim się tu przybyło. Ubiór powinien być adekwatny do miejsca. O tym też jednak pomyśleliśmy: wszak z filmu wiemy, jak ubierali się starodawni Polanie, w placku więc leżą odpowiednie stroje, więc, kiedy przychodzi stosowna pora, zakładamy je na siebie. Potem rozpalamy ognisko, wsłuchujemy się w głosy nocy i patrzymy na promienne iskry, odrywające się od płonących gałęzi. Świat cywilizacji został gdzieś w oddali. Jego momenty wyłaniają się co jakiś czas w pamięci, ale usuwają się na margines wyobraźni, nawet już wtedy, gdy plaśnięciem dłoni zabijamy komara, co przysiadł na naszym ramieniu. I jaźń spaja się w jedno z ziemią, powietrzem, zapachem traw i drzew. Czas zatrzymuje się. Niczego więcej nie potrzeba.
Po to jednak, by w takie obcowanie z naturalnym środowiskiem uwierzyć, trzeba uznać za oczywiste co najmniej kilka założeń. Podstawowym zaś zdaje się to, że każdy z nas indywidualnie określa kim jest i co z własnym istnieniem robi; że zatem uznanie siebie za domownika cywilizacji lub natury to tylko kwestia aktów woli oraz odpowiednich akcesoriów. Cywilizacja zaś i natura to coś tylko zewnętrznego względem naszego ja. Do jednego czy drugiego możemy wejść i się przystosować, chociaż lepszy jest skrawek dziewiczej przyrody, niż życie wśród fabrycznych i samochodowych wyziewów, brudne jezdnie i ulice, zakurzone parki, bilboardy reklamowe na każdym kroku, głupie programy telewizyjne, a zwłaszcza żmudne, codzienne zabieganie za pieniędzmi na żarcie lub też za dostatkiem. Wiąże się z tym milczące przeświadczenie, że środki do życia to coś, czym nawet za bardzo nie trzeba zaprzątać sobie głowy. Zawsze przecież są ręką albo opodal. Jajka – dla przykładu - biorą się w świecie cywilizowanym ze sklepu. Buty, ubrania, gazety itp. itd. też. W środowisku naturalnym również jakoś można sobie poradzić. Ostatecznie przyroda – myśli się - zawiera wszystko, co człowiekowi potrzebne, więc jakoś w niej się przeżyje. Zawsze znajdą się jakieś jagody, grzyby, rośliny, może jakąś rybę uda się złowić, albo we wnyki złapać zwierzątko, a przyodziać też się można w byle co. I nawet tym miłośnikom życia poza cywilizacją często nie przychodzi do głowy, że jeśli skończą się im pieniądze, to będą musieli starać się je na miejscu zarobić, czyli – tak czy inaczej – ponownie wejść w kierat zależności i w codzienność, od której uciekali. Chyba, że mają pękate konta lub bogatych rodziców, gotowych opłacać koszty ich wolności w bagiennym zakolu Biebrzy.
W kolejnym założeniu przyjmuje się, ze owa przyroda (utożsamiana z środowiskiem naturalnym) to „dobra przyroda”. O niej wszak, wedle obiegowych wyobrażeń, bajał jeszcze w XVIII w. Jan Jakub Rouseau. Była ona podobno dla niego, jak i jest teraz dla nas, piękna i przychylna. Uśmiechała się cudownymi krajobrazami. Rozkwitała wiosną i zimą odchodziła w śmiertelną jasność szadzi na drzewach. Baraszkowały w niej i zagryzały dzikie zwierzęta. Świergoliły ptaki. Nic nie działo się bez konieczności zaspokojenia głodu, potrzeby rozmnażania, ochrony przed niebezpieczeństwem. Sama siebie regulowała, i nic w niej nie było nadmiarem, czy niedomiarem, lecz wszystko w sam raz. Aż chciało się w niej żyć. Nic jednak nie stoi na przeszkodzie by w każdej chwili do niej wrócić. Każdy prawdziwie wolny człowiek może sobie na to pozwolić.
Istnieje też oczywiście „zła przyroda”. W niej bowiem, jako całości, znajdują się urocze krajobrazy, ale i smrodliwe opary gnijących roślin na bagnach; świergolenie ptasie, ale i przerażające ryki zagryzanych zwierząt, orzeł w cudzie podniebnego lotu, ale i komary, czy ptasia grypa i odchody dzika na leśnej ścieżce. A są też prócz tego szkody czyniące, nadmiernie rozmnożone dziki, lisy i bobry. To wszystko jednak – zakłada się – nie psuje uroku przyrody, i da się z tym żyć, jako z czymś, co stanowi li tylko jej margines. Gdy – tymczasem – jest to coś więcej: konieczna część środowiska, która, wraz z „dobrą przyrodą” tworzy całość. I nie da się jej prześlepić ani zapomnieć. Bo bez niej straciłaby charakter procesu przechodzenia od stanu w stan, od życia do śmierci, od niedomiaru do nadmiaru.
To zresztą nie koniec. Zakłada się bowiem również, że człowiek zauroczony przyrodą i życiem na jej łonie jest intelektualnie suwerenny, tzn. myśli samodzielnie i w zgodzie z naturalną logiką; buduje więc obrazy jej i siebie w sposób nieuprzedzony i krytyczny wobec wszelkich zewnętrznych sugestii. Zdarza mu się wprawdzie ulegać rozmaitym podszeptom, daje się zaślepiać emocjom, ale, gdy tylko zechce, z większym lub mniejszym trudem, może się od tego wyzwolić. Zatem wytwory przemysłu kulturowego w postaci filmów o dawnym życiu ludzi w przyrodzie dziewiczej, jak wspomniana tu „Stara Baśń”, mapy; filmów przyrodniczych i tych o Tarzanie, czy Indianach na bezkresnych preriach; książki przygodowe i krajoznawcze itp. itd. to tylko źródła powidoków, zadomowionych w wyobraźni, i motywacja niewinnych sugestii, aby istnieć inaczej.
Z pozoru łatwo odkrywamy ich uproszczenia i naiwności, ale traktujemy je z dystansem, choć i odpowiednią uwagą o tyle, o ile wyrażają one to, co i bez nich tkwi w naszej naturze: pragnienie wyzwolenia od cywilizacji dla życia pięknego, jak nieskażona przez człowieka przyroda. Z pozoru jednak. Faktycznie bowiem jest inaczej: to wszystko jest źródłem naszego nastawienia aksjologicznego, bez którego nie chcielibyśmy na łonie środowiska przebywać ani minuty. Zarówno więc owa „Stara Baśń”, jak i inne filmy przygodowe i przyrodnicze, powieści dla młodzieży pozwalają nam widzieć to środowisko jako teren zapraszający do bezkresnych przygód i doznań; w każdym więc momencie obcowania z nim czekamy, by wreszcie zaczęły się one wydarzać, choć czarem i cudownością wypełnia nas sama ich możliwość. I ona nas upaja. Pragniemy więc przylgnąć do niego i utworzyć jednię.
Marzyło się to już Rouseau, który sądził, że ludzie nie powinni byli z natury wychodzić i dystansować się ani myślą ani cywilizacyjnymi uczynkami i wytworami. Najlepiej by dla nich, jego zdaniem, było, gdyby zostali dzikusami, jak i ona, „dobrymi”. Pierwotnie oni też, jak sądził, byli formą jej istnienia i żyli z nią w zgodzie. Gościli w szczęściu. Ale wszystko popsuła kultura i cywilizacja. Wtedy też zaczęło się przekształcanie przyrody i wszystko dziać się zaczęło na opak. Czujemy wszakże, że można to zmienić. I marzymy o tym nawet wśród substytutów obcowania z naturą: podczas wędkowania, rozbijania namiotów w czas wakacji, oddychania chłodem morskiego powietrza w nocne spacery, czy podczas wędrówki wśród gór, zbierania grzybów lub seksualnego baraszkowania w krzakach.
Te i inne jeszcze założenia, pośrednio lub bezpośrednio, wyraża wspomniany tu film o parze młodych ludzi żyjących sobie w dzikim zakolu Biebrzy. Zapewne został on dobrze i ze zrozumieniem przyjęty, a wielu z jego odbiorców może zechce pójść w ślady przedstawionych w nim bohaterów, boć prawdziwie wolnemu człowiekowi przysługuje bytowanie w „dobrej przyrodzie”. Nie jest to jednak wcale takie proste. Ten film bowiem to wręcz wzorcowe przedstawienie samopogrążenia się w złudzeniach, a zarazem kolejny środek ich pogłębiania i utrwalania. I nic dziwnego. Jest to bowiem taki wytwór przemysłu kulturowego, który we własnym interesie musi je produkować.
Za jego więc też sprawą powstały przedstawione tu wyżej założenia. W ich świetle człowiek jest samoistnym podmiotem. Jego zaś wyobraźnia, świadomość i działania w świecie, nie są wytworem społecznym; nie powstają też w złożonej, międzyludzkiej sieci zależności i uwikłań; ich zaś treści nie kształtuje historycznie ukształtowana kultura, ale jego „czysta” jednostkowa jaźń. Więcej! Założenia te sugerują, że także materialna egzystencja ludzkiej jednostki tak samo może się realizować w skomplikowanej sieci współczesnych stosunków społecznych, jak i poza nimi, bez powiązań produkcyjnych i towarowo – pieniężnych. Może on bowiem w każdych okolicznościach zdobywać środki do życia. Stąd przeświadczenie, że o obecności tego podmiotu w świecie cywilizacji lub naturalnego środowiska decydują akty jednostkowej woli.
To wszystko zresztą widać w przywołanym tu filmie. Bohaterowie dobrze sobie radzą w owym zakolu Biebrzy. Wydaje się im oto, że uosabia ono przyrodę. Nie mówi się jednak, że ich szałas, zbudowany został nie bez pomocy siekiery, sznurów i gwoździ; stroje zaś uszyto z wytworzonych przemysłowo materiałów; a po żywność jeżdżą pewnie lub chodzą do sklepu w okolicznej wsi i kupują ją, tak samo jak środki czystości i wino dla lepszego trawienia. A wreszcie film nie mówi o tym, że to wszystko rejestruje oko telewizyjnej kamery, w które patrzą oni i opowiadają o sobie językiem nowoczesnej gazety popularnej, z którym tu przyjechali. Bo film zawiera przedstawienie tego wszystkiego, a ukrywa siebie jako przedstawiającego, należącego do porządku cywilizacji. Samym sobą więc zasłania złożoną rzeczywistość społeczno-przyrodniczą, której wyselekcjonowane momenty utworzyły jego utopijną fabułę.
W rezultacie bowiem otrzymaliśmy w nim tylko wizualne ucieleśnienie przedstawionej w poprzednim paragrafie postawy estetycznej, która, jak pisałem, przyjmuje wiarę w odwieczną i naturalną estetyczność przyrody i nie pozwala widzieć niczego, co znajduje się poza jej kontemplacją. Musi tu więc zniknąć z pola widzenia całokształt życiowych działań człowieka, który jeno bywa podmiotem estetycznych przeżyć. Patrząc zaś od strony historycznej zarówno na te założenia, jak i treść fabuły, łatwo zauważyć, że są one myślowymi anachronizmami. Wytworzyły je czasy nowożytne, zwłaszcza epoka Oświecenia. Wierzono bowiem wtedy w naturalną moc rozumu, a Robinsona, żyjącego na bezludnej wyspie, na serio uważano za model realnego i samoistnego podmiotu życiowego funkcjonowania. I choć w naukach społecznych i humanistyce dawno pozbyto się tej wiary, w świadomości potocznej funkcjonuje ona nadal i ma się tym lepiej, im bardziej rozmija się ze złożoną maszynerią współczesności.
Przyroda i środowisko naturalne
Cofnijmy się więc w historię, aby głębiej źródła tej postawy zrozumieć. Oto od kiedy ludzie nauczyli się coraz skuteczniej pacyfikować przyrodę, czyli - mówiąc językiem biblijnym – czynić ją sobie
poddaną, zaczęła ona nabierać estetycznego wdzięku. Jak mówią historycy kultury i cywilizacji: powoli, w ciągu całego średniowiecza, a już od XVI stulecia szybciej, zmienia się sposób jej
odczuwania.
Było to związane z kolonizacją obszarów niezaludnionych i wzrostem skuteczności przeciwstawiania się rozbojowi i dzikim zwierzętom. Z gór, pól i lasów przestaje płynąć niepokój o życie oraz
dobytek. Wzrasta wygoda podróżowania. Przestrzeń poza ludzkimi skupiskami, przestaje być widownią nieokiełznanych namiętności, dzikich polowań na zwierzęta i ludzi, jak też równie dzikiego
wyuzdania i strachu. Staje się rozkoszą dla oczu, pięknem i źródłem inspiracji dla artystów, uosobieniem wzniosłości i rozumnej głębi dla filozofów, miejscem westchnień dla poetów i kochanków.
Objawia się jako mnogość widoków i krajobrazów, pełnych bogactwa i zróżnicowania. Cieszy harmonią barw i linii, kształtem naturalnych minerałów, kolorytem chmur oraz grą światłocieni w listowiu
drzew i na powierzchniach rzek, jezior i stawów.
W takich dopiero warunkach mogło się pojawić zarówno stanowisko Ossowskiego, jak i Simmla; one też stanowią wyjściową przesłankę, aby – jak bohaterowie wspomnianego wyżej filmu - chcieć uciekać od cywilizacji do natury i rozkoszować się jej dziewiczością. To właśnie taka „dobra przyroda” może być eksplorowana przez przemysł kulturowy, zlizując z niej i masowo sprzedając jej produkowane i reprodukowane formy wizualne, wyznaczając punkty widokowe i turystyczne szlaki; a jednocześnie – za odpowiednią cenę – oferując środki transportu, przewodników, jedzenie, picie, odpoczynek i rozrywkę, tak, by minimalizować trudy obcowania z nią, a zarazem wyłączać z świata produkcji i monotonnej codzienności.
Było to absolutnie wykluczone przed pacyfikacją przyrody oraz równoległej i równoczesnej pacyfikacji ludzi. „Ludy „prymitywne” – jak bowiem powiada N. Elias w swym „Zarysie teorii cywilizacji” – odczuwają świat ludzki i świat przyrody w relatywnie wąskim kręgu życiowej dla nich wagi doświadczeń – wąskim, ponieważ łańcuchy ich zależności są stosunkowo krótkie – pod pewnymi względami w sposób bardziej zróżnicowany niż ludzi „cywilizowanych”. Zróżnicowanie może być różne, zależnie od tego, czy idzie o rolników, myśliwych, czy hodowców. Ale, tak czy inaczej, można powiedzieć ogólnie, że tam, gdzie idzie o sprawy mające dla grupy życiowe znaczenie, zdolność rozróżniania czegoś w lesie lub w polu, na przykład jednego określonego drzewa od określonego innego, albo szmerów, zapachów lub ruchów, jest u ludów prymitywnych bardziej rozwinięta niż u ludzi „cywilizowanych”. U ludów prymitywnych wszakże również świat przyrody jest jeszcze w dużo wyższym stopniu strefą zagrożenia; wiążą się z nim lęki, których człowiek cywilizowany nie zna już od dawna”. Wraz z pacyfikacją przyrody i człowieka zginęły bowiem one, choć relatywnie jesteśmy ubożsi o zmysłową aktywność wobec świata.
I taką też spacyfikowaną przyrodę nosimy w wyobraźni i uwieczniamy, bo różnorodne jej obiekty, formy, regiony i zakątki nie mają bezpośrednio na sobie śladów minionego czasu, w którym dokonywało się przekształcanie jej z bytu naturalnego w kulturowy i estetyczny. Postrzegamy tylko rezultat. Dlatego ów wdzięk i urok, wzniosłość i głębia, itp., itd. są czymś, co zdaje się płynąć wprost z treści przyrody, gdy tymczasem te jej jakości nie są naturalnymi jej cechami, lecz w istocie są wyrazem dystansu do nich. Osiągnięty on zaś został wielkim wysiłkiem w żmudnym procesie jej okiełznania. Miał i ma wymiar tyleż techniczny i produkcyjny, co społeczno-ekonomiczny i kulturowy, związany z oplataniem człowieka coraz szczelniejszą i gęstszą siecią stosunków społecznych.
Lapidarnie i ironicznie ukazał to R. Musil w „Człowieku bez właściwości”, gdy opowiadał o pewnej rozmowie między bohaterami: Ulrichem i Deotymą. Czytamy więc, że „Tak na przykład podczas któregoś wyjazdu na wieś zdarzało się, że ich samochód mijał cudowne doliny, między którymi pokryte ciemnym sosnowym lasem zbocza dochodziły prawie do szosy, a Deotyma, wskazując na nie, recytowała: „Kto ciebie, piękny lesie, tak spiętrzył do góry?...” Wiersz ten naturalnie tylko deklamowała, a nie śpiewała, gdyż to wydawało się jej zbyt banalne i pospolite. Ale Urlich na to jej pytanie odpowiedział: - Bank Ziemski Dolnej Austrii. Czy wie pani, kuzynko, że wszystkie te lasy należą do owego banku, a mistrz, którego chciałaby pani wielbić, jest po prostu zatrudnionym przez bank leśniczym. Przyroda jest tu zgodnym z planem wytworem przemysłu leśnego, uszeregowanym rządkami zapasem surowca do fabrykacji celulozy, co zresztą łatwo po wyglądzie lasu poznać”. Dlatego, gdy właśnie z perspektywy cywilizacyjnej spoglądamy na nią, okazuje się, iż zmieniła się ona w prozaiczne i produkcyjne środowisko naturalne.
A ono to nie przyroda, jak śledź w oleju z cebulką to nie ryba, a jeno zakąska. Chodzi bowiem o to, że jest ono czymś, co ludzie z przyrody wybrali, na swój sposób uporządkowali, mniej lub bardziej przekształcili i dostosowali do siebie, aby służyło to ich produkcji, zdrowiu i rekreacji. Jest więc ono jak owa zakąska, która też wymagała określonych zabiegów, aby kojarzyć się np. z kieliszkiem dobrze zmrożonej żytniej wódki, a nie z rybą, choć bez niej, jako materiału, nie mogłaby ona powstać. I środowisko naturalne zatem i ów śledź to człowiecze wytwory, istniejące ze względu na określoną konsumpcję. Na swój sposób są one sztuczne, bo ich przygotowanie i „przyrządzenie” do konsumpcji nadało im formę, treść i przeznaczenie, które do porządku przyrody nie należą. Przeciwnie: łącząc nas z nią – jednocześnie wobec niej dystansują, redukując jej naturalność do roli materiału.
I dlatego w jej obrębie określenie, że coś jest naturalne, nie oznacza tylko to, że owo coś jest samoistnym wytworem przyrody lub zawiera ekstrakt takiego wytworu, ale znaczy też często swoistą jakość estetyczną pewnego przedmiotu, stanu rzeczy czy zjawiska, który tak jest naturalny, jak zakąska; albo gorzej, że ta naturalność stanowi udany, wytworzony jednak całkowicie przemysłowo, substytut. Pokazuje to dobitnie – dla przykładu - świat reklam, w którym mówi się o naturalnym szamponie, farbie do włosów, soku owocowym, czy przyprawie do zupy lub pokarmie dla psów. Nawet różne dezodoranty i płyny po goleniu zachwala się jako naturalne ekstrakty i zapachy, choć służą one przecież unicestwianiu naturalnego – koniec końców – zapachu ciała czy woni potu, czyli naszemu zdystansowaniu się wobec własnej biologiczności.
W smugach dystansów
Oto mam to wszystko w świadomości i w pewien zimowy, świąteczny poranek spaceruję sobie po Szklarskiej Porębie. Okalają ją góry, które połyskują bielą w słońcu. Idę odśnieżonym chodnikiem. W solno–śnieżnej, czarnej mazi na ulicy poruszają się wolno samochody. Patrzę to na te góry, to na ulicę i chodnik. Tam pofałdowany krajobraz, tu turystyczna codzienność miasteczka; tam przyroda, tu cywilizacja.
Nie tylko ja to tak widzę, ale niemal każdy. Albo inaczej: gdy tylko wyszedłem na spacer – takie obrazy czekały już na mnie gotowe, jak płaszcz, szalik i czapka na wieszaku. Przyjechałem z nimi do tego górskiego miasteczka, a teraz się tylko zaktualizowały. To, co nadaje im świeżość i jedyność to mnogość drobiazgów: mijani przechodnie, marki jadących samochodów, grudki śniegu, niezbyt dokładnie usunięte z chodnika, woń papierosowego dymu, który pali ktoś mijający mnie, kąt odbijanych przez wystawową szybę sklepu promieni słonecznych, wpadających do moich oczu, chłód wiatru przenikający płaszcz, wreszcie – ta właśnie pora dnia, itp., itd. Wszystko to stanowi materiał, w który wcieliły się te obrazy i nadały mu kształt. Jest tak, jakby powiedział K. Capek, że aktualia spoiły się i utworzyły jedną całość z perpetualiami.
W owym spojeniu jasno wyodrębniają się dla mnie dwa momenty: środowisko naturalne i cywilizacyjne. Pierwsze dane jest tutaj w postaci oddalonych widoków górskich; drugie – jako bezpośredni kontekst istnienia. I zawsze jest tak, że to, co cywilizacyjne znajduje się w bezpośrednim związku z ciałem; naturalne zaś objawia się w smudze dystansu. Zawsze. Nawet, gdybym wybrał się w te góry, szedł ścieżką wśród najwyżej położonych skał, które teraz widzę z oddali, naturalność środowiska objawi się w owej smudze. I nie pomogłoby nawet to, że podczas wędrówki bym się rozebrał do naga, bo czułbym się przecież nieswojo. To zaś odczucie wyraża, że swojskość daje mi ubranie, skarpety i buty, a to wszak cywilizacyjne wytwory, bez których jestem bezradny.
Jednakże – paradoksalnie – nie swojskość budzi moje (i nie tylko moje) zainteresowanie, lecz to, co znajduje się poza nią, czyli środowisko naturalne, uobecniające się w smudze dystansu, jako bliższy lub dalszy widok. Choć - z drugiej strony – uważam się za jego cząstkę, mimo, że ze swoją nagością w nim byłoby mi nieswojo. Jest chyba inaczej tylko wtedy, gdy się obnażam, aby np. wziąć w łazience prysznic. Ale też nie jest to takie pewne: wszak wodzie, jako wytworowi pracy sieci wodociągowej, także odebrano naturalność. Ciało moje więc styka się z nią w postaci ucywilizowanej, jakby przyodziewało mnie w kolejny strój cywilizacyjny: w czystość. Ta zaś wpływa na jego stan, barwę i zapach, a mimo to nie jest odbierane ono przeze mnie jako nienaturalne, lecz wręcz przeciwnie.
W głowie może się pomieszać od takich rozmyślań, jeśli nie zauważy się, że za tymi naturalnościami kryje się nie natura sama w sobie, lecz zakorzenione w myśleniu potocznym jej wyidealizowane obrazy, w które uposaża nas kultura. Uruchamiają się one bezwiednie w ten zimowy, świąteczny poranek podczas spaceru ulicą w Szklarskiej Porębie i należą do porządku nieświadomości. Stanowią - jakby to określał R. Barthes – narzędzia klasyfikacji i oceny napotykanych zjawisk, rzeczy, osób i siebie samych. Kiedy więc patrzę na otoczenie przez ich pryzmat, podporządkowuję środowisko prostym, zawartym w nich wyobrażeniom. Zestawiając zaś podobieństwa z różnicami, mam poczucie oczywistości tego otoczenia i wyraźnych granic między tym, co naturalne i tym, co cywilizacyjne. I gdy tak sobie spaceruję – włada mną to poczucie. Jest wszystko w porządku: nie pojawiają się żadne zawirowania myślowe ani paradoksy.
I na ogół, kiedy myśli się lub mówi o środowisku naturalnym i cywilizacyjnym, poprzestaje się na tych obrazach. Pojawiają się w wyobraźni przedstawienia wizualne, opisy ich walorów i wad; budzą się i gasną doznania estetyczne. Nie przeszkadza wcale przy tym, że owe repertuary obrazów zubażają treści rzeczywistości, bo wiedza o tym, jaka ona jest, nie stanowi czegoś niezbędnego w prozaicznym rytmie codziennych, a nawet świątecznych, poranków. W głowie zaczyna mieszać się dopiero właśnie wtedy, gdy się te obrazy odsuwa na bok i dostrzega przedziwne materii pomieszanie.
Oto zwykło się mniemać, że to, co naturalne (środowisko) jest nam bliższe od cywilizacyjnego, dlatego swymi walorami przyciąga. Tymczasem, jak już powiedziałem, jest odwrotnie: przyciąga i ujawnia ono swe walory dlatego, że jawi się nam w smudze dystansu. A gdy się go łamie – następuje zgrzyt, jakby nastąpiło elektryczne spięcie, i walory te gasną. Bliskie zaś okazuje się to, co jakoby ich pozbawione: otaczające nas twory cywilizacyjne, stanowiące skądinąd środki tworzenia dystansu, mimo, że oddalają one nawet od naturalności naszego ciała. Jednym słowem kultura zachowuje się tutaj jak camera obscura: odwraca zdawałoby się normalny porządek rzeczy, i – zarazem – przez określony repertuar obrazów przywraca go, choć za cenę prawdy. Ale po co nam ona? Estetyczność nie służy niszczeniu złudzeń, raczej ich umacnianiu! Żyjemy i umieramy wśród nich; uznajemy za rzeczywistość, której pięknem oddychamy, jak czystym, górskim powietrzem.
Idę więc oto ulicą Szklarskiej Poręby, lśnią górskie widoki w słońcu, podziwiam je, poddaję się ich aurze, i nagle wszystko się zmienia. Uświadamiam bowiem sobie to wszystko, co wyżej napisałem i moje skądinąd proste doznania stają się w problemami teoretycznymi.